Dzisiejszy wpis będzie bardzo wstydliwy i osobisty, otóż… do ślubu poszłam dumnie z wąsem. Ba, jeszcze starałam się nim zawadiacko zakręcić, żeby udowodnić światu, że lubię siebie taką, jaką mnie natura stworzyła.
Ale od początku:
Dzisiejszy wpis będzie bardzo wstydliwy i osobisty, otóż… do ślubu poszłam dumnie z wąsem. Ba, jeszcze starałam się nim zawadiacko zakręcić, żeby udowodnić światu, że lubię siebie taką, jaką mnie natura stworzyła.
Ale od początku:
Nie, nie będę rozważać o tej jedynej, ukochanej i najlepszej wybrance serca mężczyzny – jego żonie 😉 Dziś pójdzie na ruszt… suknia ślubna!
Czyli: ta jedyna, wyjątkowa, bodaj najpiękniejsza i najważniejsza kreacja w naszym życiu. Hmmm choć w sumie ważniejsza z czasem może okazać się koszula porodowa… Zatem pójdźmy na kompromis: suknia ślubna to jedno z najważniejszych ubrań życiu każdej kobiety.
No bo jakiego podejścia do ślubu byśmy nie miały i jak obojętne by nam nie były stereotypy i tradycje, żadna z nas raczej nie podejdzie obojętnie do wyglądu własnego. Bo i po co, skoro ładny wygląd to przecież sama przyjemność? 😉
Ojej chyba zapomniałam się pochwalić, jaką wybrałam suknię ślubną!
A to w końcu główny atrybut panny młodej, nieprawdaż? 😉
A więc była to sukienka firmy Cymbeline, model Dolly Exalto (ten sam występuje obecnie pod nazwą Frisson).
Moje wybieranie dodatków ślubnych zaczęło się od bukietu. Ponieważ były w nim bladoróżowe róże, postanowiłam utrzymać w tej tonacji sweterek i buty.
A tak sobie przymierzałam (wykorzystując wielce profesjonalny i skomplikowany program Paint ;p ) bukiet (którego nie widziałam na oczy do dnia ślubu – znałam go tylko ze zdjęć kwiaciarni, a zamawiałam przez Facebooka) i różne sweterki w kolorze mniej i bardziej pudrowego różu:
Och, jak ja ich długo szukałam!
Byłam jednakże w tym temacie mocno ograniczona:
Maksymalny obcas, przy którym nie przerastam narzeczonego to 5 cm, a rozmiar buta noszę 39. Gdybym miała stópki szacowane na 35 i mogła nosić szpilki, buty kupiłabym zdecydowanie szybciej i bezboleśniej. No ale niestety.
Cenowo chciałam ograniczyć się do 100 zł, ale w końcu podniosłam poprzeczkę do 200.
Szukałam butów w kolorze pudrowego różu, beżu, ecru… Nie powiem, znajdowałam fajne modele, ale nie było na mnie rozmiaru. W zdecydowanej większości sklepów rozmiarówka kończyła się na ślicznym małym czółenku stojącym na półce.
Dziś odrdzewiam suknię ślubną.
Tak, nie jest to najbardziej tradycyjne z przedślubnych przygotowań 😉
Przypomnę, że swoją suknię kupiłam z drugiej ręki i miała ona na sobie kilka rdzawych plamek powstałych prawdopodobnie od metalowych haftek.
Próbowałam czyścić plamki proszkiem, sodą, cytryną, octem i wszystkim, co tylko wyczytałam na forach internetowych, ale bezskutecznie.
Niestety nigdzie nie trafiłam też na hasło: jak sprać rdzę z sukni ślubnej? 😉
Zacznę od tego, że nigdy nie malowałam się u kosmetyczki.
Właściwie prawie się nie maluję. Jeśli chodzi o podkład, tuszuję nim tylko popękane naczynka, a o skórę staram się po prostu dbać i póki co lubię ją w naturalnym kolorze, szczególnie latem.
Kiedy jednak wybrałam się na makijaż ślubny (próbny) w Giżycku okazało się, że mam mnóstwo niedoskonałości, które trzeba zatuszować grubą warstwą korektora.
Bardzo, ale to bardzo prosiłam o makijaż delikatny, z tym, że nie tyle chodziło mi o zminimalizowanie podkreślenia oczu, co o zminimalizowanie „tynku”, „tapety” czy „maski” – jak kto woli.
Ja wiem, że ja się nie znam, ale nie przekonały mnie teorie pani kosmetyczki o tym, że tak i siak będę dobrze wyglądała na zdjęciach, a z bliska nikt nie będzie na mnie patrzył… Czytaj dalej
Niedawno zaczął się nasz dwutygodniowy urlop przed ślubem. Przyjechaliśmy na Mazury, aby załatwić parę spraw (odebrać licencję, dostarczyć ją odpowiedniemu księdzu, zrobić próbny makijaż itp.) i własnie tu pośród pieknych mazurskich krajobrazów zepsuł nam się samochód.